źródło |
Finał nadszedł!
Rozpoczęłam przygodę z Przeglądem Końca Świata jako osoba raczej przeciwna żywym trupom. Mira Grant miała mnie przekonać, że zombie to temat, który wnosi coś więcej niż strach i rozkładające się ciała. Już po pierwszej części jej się to udało. Przebrnęłam przez – choć chyba lepszym określeniem byłoby słowo pożarłam – tysiąc stron, które zapełniły dwa tomy i z nieskrywanym zniecierpliwieniem oczekiwałam na wielki finał. Kiedy otworzyłam Blackout, od nowa wpadłam do świata, którego z własnego wyboru w rzeczywistości nigdy bym nie ujrzała. Dokąd zaprowadziła mnie chodząca śmierć? Prawie do grobu. Dlaczego? Posłuchajcie…
Opis fabuły zawiera spoilery z poprzednich części. Nie czytaj, jeśli nie zapoznałeś się z ich treścią.
Ekipa Przeglądu Końca Świata ma ciągłego pecha. Znowu, nieświadomie wdepnęli w… coś, w co nikt o zdrowym umyśle nie chciałby wejść. Z drugiej strony, jeśli chodzi o poczytalność członków drużyny, to ta pozostawia chyba wiele do życzenia. Shaun Mason dalej rozmawia ze swoją zmarłą siostrą Georgią i nic nie wskazuje na to, żeby ten stan rzeczy miał się zmienić. Ameryka już praktycznie straciła Florydę, doprowadził do tego nowy sposób rozprzestrzeniania się zarazy, który zainfekował niemal wszystkim przebywających na jej terenie mieszkańców. Gdyby tego było mało, grupa Przeglądu została za to obarczona winą i oficjalnie uznano ich za bioterrorystów. Pozostaje jeszcze kwestia tajemniczego obiektu 7c, którego istnienie jest ściśle tajne, a który może dużo namieszać. Przyszłość maluje się w czarnych barwach, agencje rządowe knują spisek na skalę światową, szaleni naukowcy są jeszcze bardziej zwariowani, a blogerzy stają na skraju przepaści. Nadchodzi wielki finał, ale jedno jest pewne: Prawda musi wyjść na jaw!
Ludzie przychodzą i odchodzą. Nie zostają na tyle długo, żeby stać się kimś więcej niż nazwiskiem na liście. Poczucie straty nie istnieje, gdy nie ma się nic do stracenia.
Zacznę od tego, o czym nie napiszę. Nie napiszę o bohaterach, ponieważ nic w ich kwestii się nie zmieniło. Autorka wie, jak skonstruować niepowtarzalny charakter i sprawić, że każda postać jest wyrazista i niezapomniana. Nie będę zatem pisać o perfekcyjnie stworzonych osobach i udam, iż nie zauważyłam, że przecież właśnie to zrobiłam.
O języku również nie napiszę. Nie opowiem o tym, jak znowu zarwałam noc, ponieważ Mira Grant jest mistrzynią w budowaniu napięcia. Nie wyspowiadam się z tego, że w czasie czytania wiele razy wzywałam imię Pana Mego nadaremno. Do takiego poziomu łatwo się przyzwyczaić, jeśli zna się dwa poprzednie tomy. A jest on bardzo wysoki.
Nie napiszę także o konstrukcji, bo pozostaje ona niezmieniona, a skoro urzekła mnie w pierwszej części, to tak pozostało.
– Pamiętaj, by nie lekceważyć sił ludzkiego strachu […]– Słowa mają w sobie siłę – zauważyłam.– Prawda. – Pokręciła głową.
A teraz bez ściemy. Blackout nie odbiega poziomem od swoich poprzedników. Wciąga od pierwszej strony i trzyma do ostatniej. Dosłownie. Byłam tak zdesperowana, że przeczytałam z maksymalnym skupieniem nawet podziękowania. Szukałam jeszcze chociaż jakiegoś małego przesłania od autorki i wiecie co? Dostałam je. Nawet tam autorka zamieściła coś dla czytelników. To świadczy o tym, jak mocno ta kobieta zagłębiła się w świat, który przecież sama stworzyła. Wydaje mi się, że sądzi ona, iż taka wizja jest realna. I – niech mnie diabli – ja jej wierzę. Czy potrzebujecie lepszej rekomendacji? Skoro ja – realistka, która ze sceptycznym prychnięciem rozpoczynała przygodę z zombie – jestem skłonna uwierzyć, że żywe trupy mogą kiedyś zniszczyć Ziemię.
Skrupulatność świata przedstawionego, idei wirusa oraz struktury agencji rządowych jest tak realna, że aż namacalna. Przerażająco ekscytujące! Tworzą ją nie tylko bohaterowie, ale także cała ludzkość. Co mam na myśli? Artykuły publikowane na stronie Przeglądu Końca Świata (których fragmenty zamieszczane są na końcach rozdziałów) pochodzą od postaci głównych, ale też np. od osób niezidentyfikowanych, anonimowych, których czytelnik nigdy nie pozna, a które nadają realności opisywanej historii. Dają poczucie, że blogerzy i internauci opisani w książce są jednymi z nas, a żyją po prostu w alternatywnej rzeczywistości.
W wstępie napisałam, że książka zaprowadziła mnie prawie do grobu i taka jest prawda. Historia opisana w Blackout niejednokrotnie doprowadzała mnie niemal do zawału serca, a cóż… po nim to różnie z życiem bywa. Trudno jest pogodzić się z faktem, że to już ostatnia część. Z jednej strony chciałabym przeczytać więcej, ale z drugiej zdaję sobie sprawę, że wszystko kiedyś się kończy. Można powiedzieć, że opowieść o świecie roku 2041 już się dokonała. Nie powinno się ciągnąć czegoś, co zatoczyło pełen krąg. I mówcie, co chcecie, ale oby ta historia nie okazała się prorocza.
Kiedy już podsumuje się świetny klimat, perfekcyjnie skonstruowanych bohaterów, wciągającą akcję i ciekawą konstrukcję, pozostaje jeszcze powiedzieć słów kilka o przesłaniu. Ja nie zdradzę wam, jak ono brzmi. Chciałabym, abyście sami przekonali się, co Mira Grant postanowiła nam powiedzieć poprzez tę historię. Mam nadzieję, że jeśli posłuchacie mojej rady i dacie tej trylogii szansę, to zapewni wam ona kilka godzin świetnej rozrywki, ale też wstrząśnie waszym światopoglądem. Mamy przecież piękny świat, nie zepsujmy tego, bo – jak się okazuje – zawsze może być gorzej.
Ja już nie przeczytam ani jednego nowego słowa do Blackout. Zazdroszczę każdemu, kto jeszcze nie zapoznał się z tą pozycją. Chciałabym przeżyć tę przygodę jeszcze raz. Naprawdę. A później znowu i znowu. A co będę sobie żałować?
Tą recenzją kończę wielogodzinny maraton z Przeglądem Końca Świata. Oddaję hołd blogerom, dzięki którym większa część czytelników dowie się o tej niesamowitej trylogii. A do Ciebie, Miro Grant, mam ostatnią wiadomość. Dla mnie to Ty jesteś Shannon Abbey i życzę Ci, aby świat o tobie usłyszał.
A teraz kończę przekaz i idę zafundować sobie tydzień depresji. Panie Premierze… jak żyć?
Prześlij komentarz
Wiele dla nas znaczą Wasze opinie, dlatego dziękujemy za każdy zostawiony ślad i zachęcamy do komentowania i dzielenia się swoimi przemyśleniami.