źródło |
Sukces finansowy filmu Niebo
istnieje... naprawdę (kosztujący 12 milionów dolarów obraz zarobił w
Stanach 90 milionów) dowodzi, że tematyka chrześcijańska jest ostatnio
niezwykle modna, o czym zresztą wspominałam w poprzednich częściach cyklu
premier. U nas spisała się bardzo dobrze, choć siły były nierówne – produkcja
Randalla Wallace'a miała do pokonania tylko niezależny dramat Pierwszy
wschód słońca z homoseksualistami w roli głównej.
Niebo istnieje... naprawdę
źródło |
Czteroletni Colton Burpo podczas operacji
znajduje się na granicy życia i śmierci. Kiedy przeżywa, opowiada rodzicom o
swej zadziwiającej wędrówce do nieba. Twierdzi, że opuścił swoje ciało, a w
zaświatach spotkał się z ludźmi, o których z racji swojego wieku nie mógł
wiedzieć. Jego opowieść obfituje w wiele szczegółów znanych z Biblii.
Niebo istnieje – próbują przekonać nas z pełną
wiarą twórcy filmu. Problem w tym, że jest to wiara dość dziecinna, oparta na
najprostszych schematach. Nikogo nie przekona taka ugrzeczniona, słodka wizja
świata, gdzie królują papierowe postacie i dialogowe banały. Drażni szczególnie
wizja tytułowego nieba, pełnego śnieżnobiałych chmurek, słodkich aniołków i
zielonej trawy. Takie przerysowane wyobrażenie razi tandetą i traktowaniem
widza niczym małe, głupiutkie dziecko. Ateistów prędzej rozśmieszy do łez, niż
pobudzi do szczerych refleksji. Większości katolików natomiast nie usatysfakcjonuje.
Szkoda tylko Grega Kinneara, diablo zdolnego aktora, którego stać na role w
zdecydowanie lepszych filmach.
Pierwszy wschód słońca
źródło |
Paul i Kurt żyją w związku już od dwóch lat.
Odkrywając nocne życie Chicago, cieszą się każdą chwilą spędzoną razem.
Przypadkowo poznany Kevin burzy sielankę i sprawia, że Kurt zrywa z ukochanym.
Korzysta z całych sił z odzyskanej wolności, lecz cały czas rozmyśla o życiu z
Paulem. Spotkanie po kilku miesiącach dwóch mężczyzn doprowadza do wspólnych
wspomnień.
W swoim debiucie reżyserskim i scenopisarskim Chris Michael Birkmeier przygląda się idei wielkiej
fatalnej miłości, ale w nowoczesnym wydaniu, w którym Julia została zastąpiona
przez mężczyznę. Zmiana ta nie wpływa znacznie na całokształt opowieści – to
smutny melodramat, w którym namiętność zostaje zniszczona. Nie przez czynniki
zewnętrzne, nieubłagany los, ale autodestrukcyjne zachowania głównych bohaterów.
Nie ma w tym nic odkrywczego, ale dałoby się bez problemu przełknąć, gdyby
tylko Birkmeier posiadał większe doświadczenie w snuciu historii. Amatorstwo szczególnie widoczne jest w wyświechtanych dialogach, których słucha się z
rosnącą irytacją.
Prześlij komentarz
Wiele dla nas znaczą Wasze opinie, dlatego dziękujemy za każdy zostawiony ślad i zachęcamy do komentowania i dzielenia się swoimi przemyśleniami.