źródło |
Poznań. Jeden z bardziej upalnych dni. Wsiadam do tramwaju i zajmuję miejsce jak najbliżej otwartego okna. Za mną siada młody mężczyzna w garniturze, z aktówką pod pachą i przyklejonym do ucha telefonem. Przez chwilę staram się nie zwracać na niego uwagi, ale rozmawia niezwykle głośno, wręcz krzyczy. Zaczynam przysłuchiwać się temu, o czym mówi, i w tej chwili to ja pragnę krzyczeć.
– Spotkajmy się na lunchu. Za godzinę nie mogę, mam meeting, potem muszę się zająć tym lifestyle'owym projektem, o którym ci wspominałem, bo niedługo deadline, no a wieczorem spotykam się z moim coacherem.
Mimo trzynastu lat nauki języka angielskiego i certyfikatu, wcale nie na najniższym poziomie, musiała minąć dobra chwila, żebym tę krótką wypowiedź przełożyła na język ojczysty. Słucham dalej:
– Mówię ci, Franek, prawda jest taka, że oni prawie nie istnieją w social media. Jeśli chcą wzrostu sprzedaży, muszą koniecznie zmienić branding. Ja nie wiem, kto jest ich copywriterem, ale powinni go zwolnić.
Spoglądam na aktówkę mężczyzny – widnieje na nim logo agencji reklamowej. Przynajmniej już wiem, dlaczego nauczył się słownika polsko-angielskiego na pamięć. Coraz bardziej zaciekawiona nie przestaję słuchać, co więcej, wyciągam telefon i zaczynam zapisywać co ciekawsze słowa:
– Widziałem ich najnowszą reklamę, wyobrażasz sobie, że zgodzili się na placement? Poza tym, jeśli ich największym targetem jest młodzież, potrzebują dużych zmian...
Tymczasem ja zmieniam tramwaj, gdyż dłużej nie mogę znieść tego pseudo-poligloty. Jednego za to jestem pewna – są większe szanse, że usłyszę poprawną polszczyznę na wakacjach w Nowym Jorku niż we własnym kraju.
Prześlij komentarz
Wiele dla nas znaczą Wasze opinie, dlatego dziękujemy za każdy zostawiony ślad i zachęcamy do komentowania i dzielenia się swoimi przemyśleniami.