Czwartek 18 września. Zamkowa restauracja Świetlica umiejscowiona w samym sercu pięknego Poznania... Klimat wieczoru i cudowne towarzystwo...
Właśnie 18 września, właśnie w Świetlicy nasze kochane redaktorki spotkały się z Anną B. Kann, autorką powieści pt. Do zobaczenia w Barcelonie (nasza recenzja tutaj).
Anna B. Kann jest dziennikarką telewizyjną, filologiem polskim oraz rzecznikiem prasowym. Powieść, o której mowa, to jej debiut – cieszący się uznaniem wśród czytelników. Jest osobą niezwykle pogodną, podchodzącą do życia z optymizmem, kochającą Barcelonę i wszystko, co z nią związane. Od wielu lat związana z tańcem (nie tylko flamenco). Dowiedzcie się, o czym rozmawiała z nią Klaudia Raflik oraz zgłębcie kawałek jej życia, który postanowiła jej odkryć.
Jak
powstała powieść Do zobaczenia w Barcelonie? Jaka była jej geneza? Co Panią
pchnęło do jej napisania?
Do
książki pchnął mnie czas: chwilowo wolny moment w życiu, bo akurat coś zawodowo
się kończyło, a nic nowego jeszcze się nie zaczynało. Zawsze chciałam napisać
powieść, tylko czasu zawsze brakowało, tym razem dobrze się złożyło… Poza tym była jeszcze sprawa flamenco. Fascynuje mnie od wielu lat. Zaczęłam się go uczyć
przede wszystkim po to, by zrozumieć. Taniec i kulturę… By zrozumieć, co we
flamenco jest takiego szczególnego, że staje się sposobem na życie, myślenie i funkcjonowanie w
świecie. Plan był taki – ponieważ jestem dziennikarką telewizyjną i nim ta
książka powstała, zrealizowałam reportaż i dokument o flamenco – że powstanie
jeszcze jeden film. Miała to być duża opowieść o flamenco, widzianym polskimi oczami, ale zanurzona także
w Hiszpanii. Intensywnie przygotowywałam się do tego projektu, życie bywa jednak
zaskakujące i w którymś momencie okazało się, że on na pewno nie powstanie, bo rozstałam
się z telewizją… No, ale jakaś praca została wykonana, jakieś pytania się
pojawiły, jakieś odpowiedzi się także zaczęły krystalizować. Za mną było wiele godzin rozmów z moim
nauczycielem flamenco, Teo Barea, pomyślałam więc: no dobrze, film nie powstanie, ale przecież jestem
„opowiadaczem”, trzeba tylko zmienić język narracji, zastąpić obraz
słowem i to wszystko.
Samo
przesłanie pozostaje…
Dokładnie
tak. Chciałam po prostu opowiedzieć o mojej miłości do flamenco. Chciałam
przekazać choćby odrobinę wiedzy na temat flamenco. Tak, żeby ludzie patrząc na
tancerzy próbowali dojrzeć więcej… Że wachlarz nie tylko jest dla ozdoby, że
step jest precyzyjnie wymyślony, że nogi
to instrument perkusyjny, a spódnica nie
służy do zamiatania kurzu na podłodze;
że są jakieś określone zasady budujące każdy taniec… A później do tego
dołączyła druga miłość, czyli Barcelona. Jak wielu przede mną i wielu po mnie, pojechałam i się zakochałam. I wcale nie
broniłam się przed tą miłością. Zakochałam się do tego stopnia, że potem sobie już
nie wyobrażałam, by można było w wakacje nie spędzić choćby chwili w tym
mieście, nie pochodzić po ulicach, uliczkach, zakamarkach, zaułkach, posłuchać,
jak mówią ludzie tam mieszkający. Oczywiście ci, którzy znają Hiszpanię, powiedzą:
być w Barcelonie, w Katalonii, to nie znać Hiszpanii w ogóle, bo ta prawdziwa
Hiszpania jest gdzie indziej. Flamenco? No, jak flamenco w Barcelonie?! Flamenco to
Andaluzja... Prawda
i nie prawda. Rzeczywiście, kolebką flamenco jest Andaluzja, ale szkoły
flamenco istnieją w całej Hiszpanii i wyznaczają swoje osobne style. Czym innym
jest szkoła jerezjańska, czym innym szkoła madrycka, a pewnie już można też
mówić o osobnej szkole barcelońskiej. Bo w każdej daje się zauważyć inne wpływy, inne poszukiwania. Bezzasadne
będzie zastanawianie się, który styl lepszy, który gorszy. Jedynym pewnikiem jest, że przygodę z flamenco
należy rozpoczynać u źródeł, tam, gdzie dominuje flamenco puro, to tradycyjne,
w Andaluzji, a potem wędrować po Hiszpanii i poszerzać swoją wiedzę.
Barcelona,
Madryt są miastami otwartymi na świat. Nie bez powodu właśnie tam
powstawało flamenco nuevo. Czyli to, co zdarzyło się w latach 70. ubiegłego
wieku, za sprawą m.in. Paco de Lucii czy chociażby tancerki Sary Baras, o
której wspominam w książce. Nie bez powodu Andaluzyjczycy przenoszą się często właśnie
do Barcelony czy Madrytu. To tygle sztuki. Tam następuje najbardziej intensywna
wymiana myśli, łączenie gatunków, przekraczanie granic.
Teo
Barea, mój „guru”, jest Andaluzyjczykiem, urodził się w Sanlúcar de
Barrameda, niedaleko Kadyksu, tam
stawiał swoje pierwsze kroki flamencowe, ale od wielu lat mieszka właśnie w
Barcelonie. Tu ma swoją szkołę, stąd
wyrusza w świat ze swoim flamenco. Uczy także flamenco-jazzu.
Czyli
można powiedzieć, że flamenco składa się z różnych wpływów, a samo tworzy
odrębny gatunek?
Flamenco
to jest osobna sztuka. To nie tylko taniec. Flamenco jest też muzyką,
literaturą, plastyką. To ogromne bogactwo gatunków i stylów. W samym tańcu wyróżnia się 70 -100 różnych odmian
. I liczba ta ciągle się powiększa. Czasami różnice między palos (palo – z hiszp. 'styl') sprowadzają
się do niuansów, ale są to niezwykle istotne „drobiazgi”.
Czy
ktokolwiek jest w stanie poznać wszystkie
style flamenco?! A ile czasu zajmuje taka przeciętna nauka i
zrozumienie tego tańca?
Poznanie jest możliwe, skoro style zostały sklasyfikowane. Flamenco można
tańczyć i poznawać do końca życia, nawet przy ograniczeniach ruchowych. W
jednym z filmów Carlosa Saury możemy oglądać choreografię… na krześle.
Seguiriyas con baston wymyślił tancerz, który miał problem z nogą: laska
(baston) pomagała mu chodzić, a potem stała się ciekawym rekwizytem w tańcu…
Czyli każdy może stworzyć własny styl i zostanie
on przyjęty?
Tworzyć może każdy,
odbiór i powielenie to odrębna sprawa.
Wróćmy do Barcelony. Jak to się stało, że
zakochała się Pani w tym mieście? Co takiego się wydarzyło? Jak zaczęła się
Pani przygoda z tym miastem?
Wątek barceloński w
książce jest wątkiem autobiograficznym. Kiedyś zorganizowałam wyjazd kilkunastu
dziewczyn do Barcelony, żeby ją zwiedzać i tańczyć flamenco… Wie Pani, każdy
człowiek ma na świecie swoje miejsce. Czasami je znajdujemy, czasami nie. Poznałam
wiele miejsc, wiele miast zwiedziłam, miałam różne fascynacje, natomiast w
Barcelonie po prostu od pierwszego dnia czułam się „na swoim miejscu”. Tak jak
by ona na mnie czekała. Nic mnie tu „nie uwierało”. Trudno powiedzieć, co decyduje
takim samopoczuciu: słońce czy uśmiech pierwszego napotkanego przechodnia?… Nie
wiem. Wiem tylko, że ja nie muszę po Barcelonie biegać jak japoński turysta, mogę
siedzieć na jednej ławce cały dzień i będzie
mi dobrze. Będę słuchała rozwrzeszczanych papug przelatujących nad głową, będę
patrzyła na kolorowych, roześmianych ludzi, którzy są piękni takim pięknym
wewnętrznym, będę zadzierała głowę, oglądając kamienice zaprojektowane wcale
nie przez Gaudiego i cały czas będę po prostu uśmiechnięta. Być może jest to
kwestia powietrza... W Barcelonie jest wszystko: z jednej strony ma góry, z
drugiej morze. Ja urodziłam się nad morzem,
mnie ono uspokaja. Uwielbiam zapach mokrego piasku… Chyba tego mi
właśnie najbardziej brakuje w Poznaniu, gdzie mieszkam. Do tego, na każdym kroku w Barcelonie spotykam ludzi,
którzy nie boją się okazywać swoich emocji. Zwykły przechodzień podejdzie do
Pani i powie: Dzień dobry, dobrego dnia
Pani życzę! No, kto u nas to zrobi?
W Polsce faktycznie trudno spotkać ludzi tak życzliwych w stosunku do zupełnie
nieznanego sobie człowieka. Raczej napotykamy zamkniętych w sobie, smętnych. I
tak naprawdę nie wiemy, czy są oni zmęczeni życiem, czy zmartwieni.
Być może to się bierze
właśnie z tego słońca, tego południowego klimatu, a być może – ze stosunku do
życia. U nas, na ogół, ludzie nie potrafią cieszyć się życiem, znajdować
radości w drobiazgach. A jeżeli ktoś nie umie zadowolić się drobiazgiem, zawsze
pozostanie nienasycony, niezadowolony z
tego, co ma. W Hiszpanii sytuacja ekonomiczna wcale nie jest łatwiejsza niż u
nas. Wręcz przeciwnie…
Katalonia chce się odłączyć…
...I to nie od dzisiaj!
Tam jednak ludzie mówią: okej, nie jest najlepiej, ale dzisiaj to dzisiaj, a co
będzie jutro, nikt nie wie – nikt nie wie, czy jutro będzie jeszcze żył! Cieszmy
się więc tym, co mamy dzisiaj. Zróbmy tak, żeby ten dzisiejszy dzień był dobry,
byśmy kładąc się spać, mogli powiedzieć sobie: to był dobry dzień, coś się
miłego zdarzyło.
I tak się dzieje w książce przy Ewie…
No, tak się też dzieje w książce przy Ewie, bo to
jest ta myśl, którą chciałabym właśnie przeszczepić, chciałabym bardzo
spowodować, żeby ludzie zaczęli się cieszyć tym, co mają. Żeby wreszcie
przestali myśleć wyłącznie o tym, co będzie za 10, 20 lat, tylko budowali też swoje
„tu i teraz”. Żeby zadbali o ten dzień dzisiejszy, a nie wszystko odkładali na
potem, bo potem może nigdy się nie zdarzyć. I – o dziwo – ta filozofia
hiszpańska wcale nie kłóci się z ich religijnością. To wszystko da się
połączyć.
Jeśli się tego tak naprawdę chce.
Jeśli się tego chce. Ja
od nich zapożyczyłam jeszcze jedno i… łatwiej mi się z tym żyje: wszystko przychodzi w swoim czasie i wszystko jest po coś, nic się nie dzieje
przypadkiem… Ja w to wierzę.
Każda przyczyna determinuje nasze życie i nie mamy
wpływu na to, co się wydarzy.
Przyjmijmy to i patrzmy,
co z tego wyniknie. Nie przeklinajmy życia dlatego, że nam się noga powinęła.
Powinęła nam się dzisiaj, ale jutro być może wyniknie z tego jakaś
korzyść… Mam za sobą coś takiego jak utrata pracy. Nie z mojej winy. Wydawało
się, że świat się zawalił. Okazało się, że nie. Z dzisiejszej perspektywy mogę
powiedzieć: to było najwspanialsze, co
mnie mogło spotkać. Odzyskałam siebie.
Znalazłam czas na… życie, na spełnianie marzeń.
Co prawda nie było pracy, ale pojawiło się coś
innego.
Jakaś praca się zawsze
znajdzie. Nie ta, to inna. Tylko jeżeli po polsku będziemy myśleć o tym, co
straciliśmy, to myśli zamkną się tylko na przeszłości, będziemy karmić własną
rozpacz, żal. Nie będzie energii na poszukiwanie nowych rozwiązań, nowych
możliwości. Nie jesteśmy wtedy w stanie otworzyć się na świat. Jak to się mówi:
dobre myśli przyciągają dobre czyny. I coś w tym jest. Jesteś uśmiechnięty – świat się na ciebie otwiera. Od twojego
nastawienia zależy to, co ci życie zaproponuje.
Jeśli chodzi o samą książkę, w jaki sposób
stworzyła Pani postacie? Czy to są wymyśleni bohaterowie?
To są określone typy
psychologiczne. Nie bez powodu jedna bohaterka ma lat 20 parę, druga 30 parę, a
trzecia 40 parę. Mnie bardzo zależało na tej bohaterce 40+.
Którą jest Ewa…
...Którą jest Ewa. Sama należę
mniej więcej do tej kategorii, znam wiele
takich kobiet, które w pewnym momencie pozwoliły, żeby życie o nich zapomniało.
Stały się przezroczyste: najpierw najbliższy mężczyzna przestał je zauważać,
potem inni ludzie na ulicy, a w końcu same zaczęły siebie traktować jak „nieistotne”.
Ważne były tylko dzieci, dom i nic
więcej. „O sobie pomyślę kiedyś, za rok…” – mówiły.
„– Jedź sama na wakacje! – No coś ty! Ja mam
jechać sama na wakacje? Nie – to musi Zuzia, Krzysiu jechać, moje kochane
pociechy, ja to może kiedyś.
– Kup sobie coś! – Nie,
to ja to wolę kupić Krzysiowi i Zuzi, niech oni mają. Oni są młodzi, im się to
bardziej przyda niż mnie”.
To fatalne myślenie o
życiu. Nie można o sobie zapominać, nie można siebie pomniejszać. Kiedy coś trzaśnie, tak jak trzasnęło Ewie –
czyli na przykład rozsypie się małżeństwo – zostaje z niczym. Nagle okazuje się wtedy, że
sam dla siebie człowiek nie był żadną wartością! Bo o kobiecej wartości stanowił mężczyzna będący obok! Na czym budować w takiej sytuacji nowe życie? Polska
obyczajowość ustawia kobiety w pozycji Matki Polki, każe nam z całego naszego
życia składać ofiarę na ołtarzu. A prawda jest taka, że jeżeli nie będziesz umieć dbać o siebie, nie
zadbasz też o nikogo innego. „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego” –
zacznij od siebie, by wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Należy zacząć od siebie i dopiero potem budować
wokół siebie relacje z ludźmi.
Odrobina egoizmu jest
niezbędna po to, żeby nie zostać zmarginalizowanym, żeby być zauważonym, żeby
twoje potrzeby również miały znaczenie dla twoich najbliższych… Twój zdrowy egoizm
uczy innych empatii, wrażliwości na drugiego człowieka, dostrzegania innych
obok.
Tak jak to było w przypadku dzieci Ewy, które –
można rzec – nie tęskniły za matką, bo dobrze się bawiły.
To inna sytuacja:
ochrona zbyt małych dzieci. One miały jak najmniej cierpieć z powodu rodziców...
Wracając do postaci. Każda reprezentuje określony typ: Gośka jest Aniołem Stróżem, Marta modliszką,
kolekcjonerką, a Ewa – zagubioną kobietą, która tak naprawdę nie wie, czego
chce. Z jednej strony rozumie, że należy jej się coś od życia, ale z drugiej
strony obowiązki względem rodziny powodują, że wciąż czeka na sygnał od Jacka:
jeśli usłyszy od niego „wracaj”, wróci, poświęci wszystko, także to budzące się
dopiero uczucie. Wszystkie te typy spotykamy wokół siebie. Jedne plączą nasze
życie, inne – ułatwiają je.
Czyli można by powiedzieć, że Gośka uratowała
życie Ewy przed upadkiem. Gdyby nie porozmawiała z nią i nie dała jej typowo
przyjacielskiej rady, ta wciąż skupiałaby się na tym, co będzie,
nie myśląc o tym, co jest teraz.
Na pewno, gdyby nie
Gośka, nie podjęłaby decyzji o pozostaniu z Paco przez jakiś czas (nie wiemy,
czy została z nim na zawsze). Nie dałaby sobie szansy.
Wciąż oczekiwałaby na znak od Jacka, który i tak
by się nie odezwał.
Nie odezwałby się, bo
Jacek Ewę już po prostu skreślił. On zaczął budować swoje własne życie. Z kim?
Nieważne. Może i sam. W każdym razie na pewno nie z Ewą, bo Ewa, kiedy ją
poznajemy, jest już dla niego historią.
Tylko Ewa myślała wciąż, że zobowiązania są istotne, że miłość to decyzja.
Nieważne, czy namiętność jest, czy jej nie ma – szukajmy możliwości
realizowania naszego związku na innych zasadach. Bardziej partnerskich,
przyjacielskich… Ale to temat na inną
dyskusję – o tym, czym jest małżeństwo. Czy ma ono być realizacją romantycznego myślenia o namiętności jako „status quo”
każdego związku , czy decyzją o tworzeniu jakiejś wspólnoty, niezależnej od
„porywów serca”? Media podpowiadają nam, że nie ma nic ważniejszego, niż szczęście
za wszelką cenę, stan wiecznego zakochania, w związku z czym życie przypomina
spacer od euforii do euforii. Bez liczenia kosztów, bez oglądania się za
siebie, bez zwracania uwagi na „ofiary”. Życie jak zabawa. Nie dajemy sobie
szansy na własną dojrzałość. Pozostajemy rozkapryszonymi dziećmi, tęskniącymi
za ciągle nowymi zabawkami. Nie bierzemy
odpowiedzialności za własne słowa i
decyzje, unieważniamy je… Na takich ludziach nie można polegać. Prawdopodobnie
nie tylko w życiu prywatnym.
Trzeba się zatrzymać i przemyśleć swoją decyzję,
zanim się ją pochopnie podejmie.
Tak, trzeba odwrócić
głowę, popatrzeć za siebie. I wtedy się zastanowić.
Wracając do Jacka i Ewy, to Ewa jest osobą, która
co prawda znajduje na swojej drodze nową miłość, ale jest zatrzymana przy
Jacku, bo nie chce popełnić błędu i ulec emocjom.
W każdym razie nie chce
drugi raz popełnić błędu – zakochania się „bez głowy” i porzucenia tylu lat
życia z Jackiem dla – być może – chwilowego zauroczenia.
Przejdźmy w takim razie do kreacji postaci męskich
w książce – Paco i Jacka. Paco jest Hiszpanem, Jacek – Polakiem. Zagłębiając
się w różnice kulturowe, jak wygląda miłość z perspektywy Polaka, a jak z
perspektywy Hiszpana?
No, właśnie… tu się zaczynają dramaty. Kiedy Polka spotyka
Hiszpana, na pewno trudno jej się oprzeć jego urokowi. Zwyczajowa południowa uprzejmość, kurtuazja wobec
kobiet, to taki rodzaj mimowolnego
uwodzenia. Jeżeli pojawia się również tak, jak w przypadku Ewy i Paco, wspólna
pasja, emocje mogą wymknąć się spod kontroli. Wzmacnia je dodatkowo muzyka.
Paco to wspaniały tancerz i nauczyciel,
który potrafi porwać za sobą wszystkich, dzięki osobowości i umiejętności
uzewnętrznienia w sztuce uczuć. Resztę dopełnia własne marzenie o miłości
romantycznej, skłonność do stawiania znaku równości między kreacją a życiem…
Serce bierze górę nad rozumem. A nawet nie serce tylko imaginacja. Hiszpanie bardzo często (nie zawsze, nie
można generalizować) podchodzą do tego tak, że zabawa to zabawa, a życie to życie. Obrazuje
to historia Gośki; uwierzyła w którymś momencie, że
stworzy związek z mężczyzną poznanym w klubie, a on był na wakacjach… na życie
miał inny pomysł. Jest tak, jak Pani napisała w recenzji: uważajcie, co
słyszycie, bo „te quiero”, to nie „te amo”… Kiedy mężczyzna mówi „lubię cię”, z
kontekstu domyślamy się, co to naprawdę znaczy... W każdym języku kontekst jest
ważny. Jeśli się nie zna dobrze języka, nie umie rozpoznać znaków kulturowych,
to łatwo jest się dać zwieść na manowce. Oczywiście, może być odwrotnie:
słyszymy „te amo” i w to nie wierzymy.
„– No jak może mnie
kochać? Przecież on może mieć każdą, to dlaczego miałby chcieć akurat mnie?”.
Trochę też inaczej
rozumiana jest tam przyjaźń. Kochanie jednej, a chodzenie do łóżka z drugą nie
musi być zdradą tej pierwszej. Seks nie zawsze jest zobowiązaniem,
egzemplifikacją uczuć głębszych. Czasami bywa formą przyjaźni. Nie z każdego
aktu miłosnego musi wynikać akt matrymonialny…
Właściwie ja od roku uczę się hiszpańskiego i
muszę przyznać, że różnica wyjaśniona w książce trochę dała mi w tej kwestii do
myślenia. Miałam sytuację, że rozmawiałam z kolegą na temat słowa „kocham cię”
w tym języku. On znalazł w słowniku wyjaśnienie, że „te amo” i „te quiero” to
synonimy. A ja mu mówię: nie, to nie są synonimy. W języku polskim masz „kocham
cię” i „pragnę cię”. I w każdym języku tak jest. Choć jest to bardzo mała
różnica tłumaczeniowa, znaczy sporo w kontekście samego pojęcia.
Weźmy inny przykład. Hiszpanie bardzo często używają
słowa „amigo”; wszyscy są „amigos”. Pewnego razu usłyszałam: „wiesz, Ana, przyjaciół
mam wielu, ale tych „de alma”, mało. Może czworo, może pięcioro”. Hiszpanie –
mimo że mają wokół siebie samych amigos – tych amigos nie zapraszają do domów. Dom jest jak zamek. Życie
towarzyskie toczy się na ulicy. Po to są bary i restauracje, żeby tam się
spotykać z innymi. Dom jest dla rodziny.
Z czego to wynika? Z postrzegania domu jako
świątyni, która jest dostępna dla nielicznych?
Dom to miejsce, w którym
można się poczuć swobodnie, odreagować stresy, odpocząć. Amerykanie podobnie działają: każdy może być przyjacielem,
ale tych, którzy bywają na domowych kolacjach, jest niewielu. U nas też tak to
zaczyna funkcjonować. Spotykamy się w pubach, a jeśli już w domu, to umawiamy się z miesięcznym wyprzedzeniem. I to
nie dlatego, że dużo wyjeżdżamy, że mamy inaczej zorganizowany czas, dom jest
po prostu miejscem intymnym.
Przejdźmy do samej kwestii pisania. Niektórym
wydaje się, że pisarz ma odrębny styl, który kwalifikuje go w obrębie wielkich,
a nie normalnych ludzi; traktują go jak Boga, któremu nikt nie może dorównać.
Czy Pani zdarzyło się mieć w swoim życiu taką sytuację?
Ja przede wszystkim nie
jestem pisarzem. Napisałam książkę. To wszystko. A co do Pani pytania… Ponieważ autorzy książek szukają impulsów w
życiu, zapamiętują sytuacje, emocje, dialogi, które potem jakoś przetwarzają
dla potrzeb kreacji literackiej, no to… budzi się strach, że zostaniemy
niechcący dla nich pierwowzorami postaci.
Niekoniecznie pięknych, szlachetnych… Czy pisarz jest inny od wszystkich
wokół? Może ma większą świadomość słowa? Więcej książek przeczytanych? Może lepiej umie poruszać się wśród
materiałów źródłowych? Na pewno nie brakuje mu odwagi. Bo nie jest problemem
napisanie książki – problemem jest poddanie się pod ocenę publiczną, pokazanie
światu swoich myśli.
Jestem z wykształcenia
filologiem polskim i przez wiele, wiele lat mój problem polegał na tym, że
chciałam napisać coś na miarę Prousta co najmniej. No, bo jak już, to stawiać
kamienie milowe w dziejach literatury! I dopóki w sobie tej ambicji nie zniszczyłam, nie byłam w stanie stworzyć
jednego rozdziału czegokolwiek. Choć bardzo chciałam.
Z dzisiejszej
perspektywy mogę powiedzieć, że pisanie wymaga po pierwsze czasu, po drugie
odwagi i determinacji, po trzecie – szczęścia
, żeby znaleźć wydawcę. Wymaga też chwilowego oderwania się od życia, na ten
moment pisania.
Najpierw my tworzymy
swoich bohaterów, a później ci bohaterowie zaczynają nas prowadzić. I nagle oni
nam podpowiadają, co można jeszcze zrobić. I to jest fajne. Za oknem zapada
zmierzch, a ty nie zauważasz tego, bo akurat wdrapujesz się z Ewą na Kota z Raval.
Każdy może pisać, ale nie każdy wierzy w to, bo
coś wewnątrz go zatrzymuje.
Zatrzymuje, bo
przeczytał za dużo książek – na przykład – i uważa siebie za mniej mądrego.
Książki pisze się z różnych powodów. Najczęściej, żeby przekazać pewną wiedzę
zbieraną przez życie. I nawet w zwykłych „czytadłach” można znaleźć ciekawe
spostrzeżenia… Każda książka ma jakieś przesłanie.
I od tego trzeba zacząć siadając do pisania: od pytania do siebie: „Po co?
Dlaczego chcę komuś zawracać sobą głowę”. A potem zastanowić się, w jaki
sposób to zrobić, czyli poszukać formy…
Ja mam nadzieję, że ci,
którzy przeczytają moją książkę, nie tyle będą się pochylać nad losem Ewy, ile
inaczej spojrzą na Barcelonę, bardziej emocjonalnie, a może też wyjdą poza
pewien schemat w myśleniu o flamenco. Bo dla wielu flamenco to taniec
samotnych, zranionych kobiet, wrzask śpiewaka, no i uwodząca gitara. Stukot
obcasów bez składu i ładu, zmarszczona brew tancerza czy tancerki i kolorowa
spódnica. Mam nadzieję, że teraz będą uważniej przyglądać się flamenco, widzieć
cały ogrom jego emocji.
Oprowadza Pani po Barcelonie. Czy poznała Pani
każdy jej zakątek i może powiedzieć, że stała się ona Pani drugim domem?
Zakątki Barcelony w
książce nie są opisywane z przewodnika, tylko z autopsji. To są miejsca, które sama
poznałam, to są emocje, które mi
towarzyszyły, reminiscencje po lekturze
książek związanych z historią tych miejsc. Tak, czuję się tam jak w Poznaniu. Ja się tam nie gubię, wiem,
jak trafić do miejsca, które mnie interesuje. Chciałam, żeby ktoś wybrał się na
spacer ze mną, żeby zobaczył, że w zwykłym kamyku można odnaleźć kawałek
piękna. Żeby spróbował miasta nie czytać tylko poprzez muzea, architekturę
Gaudiego i wszystkie typowe smaczki turystyczne, ale spojrzał z zaciekawieniem
też na jakiś portal, na stojącą kolumnę czy człowieka siedzącego obok nas na
ławce.
I na prostą kamienicę, która różni się od naszych
poznańskich.
I na prostą kamienicę,
która ma w sobie jakąś historię, jakąś myśl…
Wróćmy do charakterystyki procesu wydawniczego.
Jak wyglądało to w Pani przypadku?
U mnie złożyło się to na
tyle szczęśliwie, że nim pojawił się wydawca, pojawił się agent, który zajął
się znalezieniem wydawcy za mnie.
A jakie rady może Pani dać debiutantom, którzy
dopiero zaczynają swoją przygodę z pisaniem?
Przy pierwszej książce
najlepiej znaleźć sobie temat, który nie został „obrobiony”, czyli coś, co książkę szczególnie wyróżni
spośród innych. Debiutant musi pamiętać, że takich jak on są setki, że
wydawnictwa są zalewane propozycjami, każdego dnia w księgarniach ukazuje się
nowa książka… Nim się wyśle maszynopis, dobrze dać go do przeczytania iluś
znajomym. Ale takim krytycznie czytającym. Dobrze też ukończoną powieść odłożyć
na kilka miesięcy do szuflady, a potem sprawdzić ją jeszcze raz „świeżym
okiem”. Czasami wynikają z tego dobre rzeczy.
Chciałabym jeszcze zapytać o Pani marzenia – nie
tylko związane z pisaniem, ale przede wszystkim te proste ludzkie marzenia…
Znaleźć czas na
wszystko, co zaplanowałam, wrócić jak najszybciej do Barcelony i do flamenco,
ale mieć też czas na tango, które mnie coraz bardziej wciąga. Mieć więcej czasu
na kawę z ludźmi, których lubię. Przeczytać książki, które ciągle odkładam na
później, nadrobić zaległości filmowe. I jeden dzień przeżyć bez jakichkolwiek
obowiązków.
Z
autorką Do zobaczenia w Barcelonie miała
przyjemność spotkać się i porozmawiać Klaudia Raflik, redaktor i recenzent
Redakcji Essentia.
Książkę można także wydać samodzielnie, np. korzystając z naszej platformy dla self-publisherów www.wydacksiazke.pl. Przetestuj serwis, w którym możesz samodzielnie przygotować pliki do druku i zlecić wydanie swojej książki.
OdpowiedzUsuńPo więcej informacji zapraszamy na naszego bloga www.blogwydacksiazke.pl,
Pozdrawiamy, Wydać Książkę .pl