źródło |
Już od kilku miesięcy patrzyłam, ba, nieśmiało zerkałam na książki w bibliotece, księgarni, w których autorzy opisywali swoje podróże do dalekich zakątków świata. I tak, jak podziwiałam Cejrowskiego, i gdy tylko trafiłam na jego programy, oglądałam je z zapartym tchem, to nigdy nie sięgnęłam po jego powieści z pewnymi obawami, że może on wcale tak fenomenalnie nie pisze i lektura przyniesie mi tylko rozczarowanie? Tak samo było w przypadku Beaty Pawlikowskiej – słuchałam w niemal każdą niedzielę jej programów w Radiu Zet, a książki omijałam szerokim łukiem. I identycznie było w przypadku Martyny Wojciechowskiej. Pamiętam, jak prowadziła program Dzieciaki z klasą (jeżeli mnie pamięć nie myli) i bardzo chciałam w nim wystąpić (z tego, co pamiętam, byłam wtedy dopiero w piątej czy szóstej klasie podstawówki, więc proszę się nie śmiać). Gdy w ramówce TVN pojawił się prowadzony przez nią program Kobieta na krańcu świata — tak jak w przypadku Boso przez świat oglądałam go bardzo często. Lecz w końcu powiedziałam sobie — koniec i basta. Trzeba w końcu zabrać się za książki. I będąc w bibliotece, ściągnęłam z półki Kobietę na krańcu świata z myślą: co ma być, to będzie.
Tytuł: Kobieta na krańcu świata
Wydawnictwo: National Geographic
Po przyniesieniu książki do domu położyłam ją na półkę i podziwiałam, od czasu do czasu zerkając w jej stronę. I chociaż bardzo chciałam ją przeczytać, to albo nie było dobrej pory dnia, albo miejsca, albo pogoda była nie taka. Jednak gdy kiedyś w sobotę chciałam chwilę się dotlenić (a słońce bardzo mile przypiekało), usadowiłam się na tarasie wraz z Martyną Wojciechowską. I muszę przyznać – było to jedno z najlepszych popołudni w ciągu tego roku. Zimny sok, słone paluszki i Martyna Wojciechowska. Spróbujcie sami, szczerze polecam!
Martyna Wojciechowska maluje słowami. W tej książce razem z autorką i zarazem bohaterką wędrujemy do Boliwii, Wenezueli — stolicy piękności, które wyszły spod skalpela chirurga plastycznego — czy też Wietnamu, gdzie niemal każda kobieta może sobie pozwolić na noszenie Coco Chanel, Prady (oczywiście… echem… "oryginalnych").
Martyna Wojciechowska bohaterkami swoich reportaży uczyniła kobiety, które żyją w cieniu mężczyzn, utrzymują domy, wychowują dzieci. Kobiety, które wychowały się w warunkach innych niż nasze, a jednocześnie są do nas bardzo podobne. Chociaż w Europie równouprawnienie posunęło się bardzo do przodu — bo przecież mamy prawa wyborcze, możemy pracować na posadach dyrektorskich wielkich firm, startować w wyborach — to nie wszędzie tak jest. Gdy Martyna mówi o swojej córeczce i o tym, że nie ma męża, większość kobiet jest w szoku, a u nas kobieta samotnie wychowująca dziecko już nie wprawia w zakłopotanie. Już nie jest wyzywana ani poniżana. Ludzie ją podziwiają, bo sama jest w stanie zapewnić dziecku to, o co w innych warunkach troszczy się dwójka rodziców. W naszych czasach takie kobiety są podziwiane.
Dzięki reportażom Wojciechowskiej dane mi było poznać miejsca, do których być może nigdy nie pojadę ani których nie odwiedzę. Dzięki stylowi autorki, który jest płynny i dynamiczny, oraz pięknym fotografiom mogłam chociaż na chwilę poczuć się… inaczej. Poznałam tragiczne historie, na przykład o słoniach, które zabijane są tylko dla kości słoniowej (chociaż kłusownictwo jest nielegalne). Słonice zostawiają swoje małe dzieci bez opieki, bezradne wśród świata zwierząt, skazując je na śmierć.
Można by się rozpisywać o twórczości autorki, analizować każdy reportaż, rozpływać się nad nimi… Ale po co wam odbierać radość? Bo czytanie Kobiety na krańcu świata to prawdziwa przyjemność. Gorąco polecam.
źródło |
Uwielbiam książki Wojciechowskiej, często czytam :)
OdpowiedzUsuń